Przejdź do głównej zawartości

Ar-Mittar

Powietrze przesycone było zapachem morza. Wyrzucona na brzeg koga nadal stała na ar-mittarskiej plaży przewrócona do góry dnem, a ziejąca w kadłubie dziura straszyła przechodniów zamotaną na niej jasną szmatą. Kości, szczątki truchła mewy, drobne muszle i bursztyny oblepiały dziwaczny sztandar wydymany podmuchami wiatru. W zależności od pory dnia bryza wydymała tkaninę, symulując tym samym ruch wynurzającej się z wnętrza bestii. Skutecznie odstraszała przechodniów.

Mężczyzna podziwiał przez chwilę tę miłą dla serca pamiątkę i ruszył dalej, kierując się ku ognisku płonącemu – jak podejrzewał – w niewielkim oddaleniu od kogi. Siedząca przy nim kobieta zaciągała się trzymanym w dwóch palcach skrętem. Gdy przysiadł się po drugiej stronie ognia, wytrzeszczyła na niego oczy, a po krótkiej chwili wydusiła: - I ty śmiesz po trzydziestu latach kalać swą obecnością to miejsce.

Rozejrzał się: - Masz na myśli tę zasłaną śmieciami plażę czy Miasto?

Wypuściła powoli dym, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. Milczenie przeciągało się, stając się nieznośne dla normalnego człowieka. Ale nie dla niego. Przynajmniej na razie.

Gdy już skończyła trzecią porcję ziół, nie wytrzymał i odchrząknął. Roześmiała się, jakby opowiedział dobry żart.

- Nigdy nie grzeszyłeś cierpliwością. Wracasz tu, po trzydziestu latach nieobecności i oczekujesz… Czego właściwie chcesz? Pomocy? To nie ja wyruszyłam podbijać Ponkee-Laa z nesbordzkimi piratami, zachłyśnięta perspektywą zdobycia bogactw Perły Wybrzeża... Tylko, że wy zebraliście łomot i nie śmiałeś wracać do domu okryty hańbą. A teraz przychodzisz tu, do miejsca swoich narodzin, ubrany jak Nesbordczyk… Nawet cuchniesz jak oni. Za sam ten fakt powinnam cię przekląć, tylko że ty jesteś niewrażliwy na takie rzeczy. Czego chcesz?

- Pomocy. Słyszałaś pogłoski o tym, co się dzieje w mieście.

Nie odpowiedziała, zajęta zwijaniem kolejnego skręta. Odsunął się od ognia, zawahał. Ruch przyciągnął jej uwagę, podniosła głowę, zaklęła i podała mu gotową porcję. Przesiadł się koło niej i przez chwilę milczeli, zajęci wypuszczaniem kolejnych porcji dymu.

- Dlaczego… - zaczęła niepewnie. - Dlaczego teraz cię to obchodzi? Porzuciłeś Ar-Mittar, nie należysz do żadnej naszej gildii, nie kłaniasz się księciu Fiilandu. Nosisz nie swój amulet i obcą broń.

- Nawet ja, kapitan nesbordzkiej galery, cudzoziemiec można by rzec, słyszałem w tawernie plotki. Dopóki ich nie sprawdziłem, nie naruszałem twojego azylu. Naprawdę cholernie ciężko było wejść do zamkniętej dzielnicy i wyjść stamtąd w jednym kawałku.

To była prawda. Gildie odizolowały najbiedniejsze dzielnice i – według plotek - pozwoliły Żniwiarzowi dokonywać rzezi w nadziei, że nasyci się krwią i zniknie. Prawda była znacznie gorsza niż przeciętny meekhański matriarchista mógłby podejrzewać...

Zaczęło się niewinnie: w ręce bogatego kupca trafił dziwny artefakt. Znalezienie maga, który rozpoznałby jego właściwości, sprawiło duże trudności i po długich poszukiwaniach Shellar-ab-Hiris trafił na półgłówka obdarzonego na tyle dużą mocą magiczną, by aktywować instrument. Shellara szlag trafił z całą rodziną po tym, jak Moc uwięziona w artefakcie przeobraziła niedouka w Żniwiarza. Masakrował on każdą napotkaną osobę do chwili, aż magowie pochwycili go w rodzaj sieci, która umożliwiła im zamknięcie Żniwiarza w kryptach jednej ze świątyń Bliźniąt. Bestia nie marnował czasu i po kilku dniach rozniósł budynek w malownicze ruiny pokryte niespotykanymi runami. Wtedy, jak wnioskowali magowie, Moc Żniwiarza osłabła, przestał zabijać i przyczaił się w zgliszczach. Kapłani na polecenie księcia uprosili gildie, by znalazły zaklęcie, które odizoluje część miasta i kupi im trochę czasu - aż znajdą sposób na pozbycie się narzędzia Mroku, jak zaczęto nazywać Żniwiarza, który nie reagował na połowę rzucanych na niego zaklęć. Ten, dla urozmaicenia, tworzył widmowe szkielety, które ganiały po ulicach przerażonych mieszkańców, podpalały budynki i doprowadzały do zawału staruszki.

Sytuacja stawała się patowa. Po zimowym przesileniu odizolowana część Ar-Mittar pełna była przerażonych ludzi. Po wiosennej równonocy pełna była trupów. Kapłani nawoływali do składania ofiar, modlitw i unikania kontaktu ze Żniwiarzem. Idioci, fanatycy i pijani magowie, którzy próbowali zabić potwora, nie wracali. Na nocnym niebie pojawiały się widmowe znaki. Szpiedzy, kupcy i najemnicy nie opuszczali portu, a ich statki po kilku dniach wypływały ze stolicy księstwa Fiilandu, roznosząc plotki po całym wybrzeżu. Plotki, którym nikt nie dawał wiary.

- Mam ci pogratulować, czy jak? - Kobieta uniosła brwi i zaprzestała wiercenia się na kocu, na którym siedziała. - Żniwiarza widziało pół miasta.

- Czułaś jego magię? Coś ci przypomina?

Znów milczała nieznośnie długo. W końcu odparła. - Tak.

- Wiesz, co się stanie, jeśli go nie powstrzymamy.

- Gildie… - zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.

- Srać na gildie. Nie pokonają go. Nie jestem pewien, czy ich zaklęcia utrzymają się dłużej. Ja wszedłem tam bez problemu, a żaden członek gildii nawet nie pojawił się sprawdzić, kto przenika przez barierę, czyja magia narusza strukturę więzienia.

- Drgania Mocy są tak znaczące, że u każdego wrażliwego na magię wywołują co najmniej ból głowy. - Weszła mu w słowo, wrzucając peta do ogniska. Sięgnęła po saszetkę z suszonką. - A twoja magia jest na tyle specyficzna, że mogli się pomylić i wziąć ją za kolejne szaleństwo Żniwiarza.

Śmiał się długo i głośno, podczas gdy ona przypatrywała się widocznemu na horyzoncie dyskowi słońca. Wstawał kolejny dzień, który dla Ar-Mittar mógł okazać się ostatni. Poczekała, aż mężczyzna skończy rechotać i rzuciła w niego woreczkiem. Uchwycił go, nim pocisk trafił go w twarz. Kobieta podniosła się i ściągnęła przez głowę suknię.

- Dobrze. - powiedziała tylko, rzucając ubrania na koc.

I to się nie zmieniło, pomyślał, gdy naga wbiegła w spienione fale i oddała się codziennemu rytuałowi. Przez chwilę cieszył oczy dawno zapomnianym widokiem, za którym tęsknił przez ostatnie trzydzieści lat. Po czym dołączył do niej.

*

Załoga przyglądała się podejrzliwie, gdy siedząca obok kapitana kobieta zwinęła drugiego już skręta i położyła nogi na stole. Każdy jej ruch wprawiał ich w konsternację, jakby nie mogli uwierzyć w widmo, które objawiło się w karczmie razem z ich kapitanem, gdy kończyli kolejną beczkę rumu. Ciemna skóra i żółtozielone oczy były wystarczająco przerażające dla bladolicych Nesbordczyków, ale do tego mogli się przyzwyczaić, bo ich ukochany kapitan miał równie dziwaczny odcień skóry. Wybaczali mu to, był najlepszym żeglarzem, jakiego można spotkać na Szarym Oceanie. Z nim nie strach było zawinąć do portów Dalekiego Południa, zbadać opuszczone wioski aherów i łupić statki z Ponkee-Laa. Ale ona była dziwna. Pachniała wodorostami i gnijącym drewnem, wydawała się być wkurzona, burczała pod nosem komentarze w nieznanym języku i paliła skręta za skrętem. Słowem, nieprzyjazna dla uczciwego północnego pirata.

- Musimy zająć każde wejście do strefy Żniwiarza – kontynuował wykładanie swojego genialnego planu kapitan. - Nie możecie wpuścić tam nikogo. Jeśli jakiś kapłan albo mag spróbuje was usunąć, powiecie mu, że pewien odważny człowiek próbuje zlikwidować ten Pomiot zza Mroku, może dadzą wam spokój,  gdy obiecacie podział łupów. Jeśli to będą zwykli ludzie, postraszcie ich bronią.

- Durny plan. - Kobieta zdusiła niedopałek w losowo wybranym talerzu jednego z korsarzy. Mężczyzna splunął na podłogę, ale pogroziła mu pięścią i momentalnie się uspokoił. Poprzedni, który próbował jej podskoczyć, skończył z klątwą, która nie pozwoliła mu dobiec do wychodka. - Zgraja nesbordskich piratów idzie sobie przez miasto, staje na czujce przy barierze Żniwiarza i straszy przechodniów. Straż miejska na pewno nie zwróci na nich uwagi. A straż świątynna pobłogosławi.

- O to chodzi. - Kapitan odchylił się na oparciu krzesła i pomachał do dziewki pustym kuflem. - Oni odciągną od nas uwagę, podczas gdy my... Zanim ich zbiorą i wydalą do portu, zrobi się takie zamieszanie, że nikt nie zauważy, jak przejdziemy się do Żniwiarza.

- Szefie… - zaczął najodważniejszy z nich, bosman. - Po co to, na co komu więzienie i śmierć i zgryzota?

Kapitan przyglądał mu się swoimi niesamowitymi oczami koloru morskiej toni, aż bosman skulił się na krześle i opuścił wzrok.

- Czy kiedykolwiek powiodłem was na śmierć? - zapytał kapitan.

- Nie. - Odparła chórem załoga.

- Czy kiedykolwiek straciliście przeze mnie złoto albo niewolników?

- Nie! - Klienci karczmarza podskoczyli, słysząc zbiorowy krzyk w nesbordzkim.

- Czy kiedykolwiek wyjaśniałem wam swoje motywy?

- Nie! - Załoga wstała, ich duch bojowy wzmocniony alkoholem i natchnioną przemową kapitana groził rozniesieniem przybytku w deseczki.

- Na co więc czekacie?! - Ich przywódca dopił resztkę trunku z kufla zabranego z innego stołu, którym następnie rzucił o podłogę. - Ruszamy!

Goście karczmy obserwowali, jak zgraja pijanych barbarzyńców opuszcza budynek, przepychając się w drzwiach i poklepując. Kobieta przez chwilę podziwiała rozdziawioną buzię dziewki służebnej, po czym wstała, odstawiła na tacę swój kufel i wyszła, mrucząc pod nosem:

- Kurwa, idę na śmierć ze zgrają pojebów.

*

Śladem nesbordziej zgrai podążał niepozorny człowieczek. Był doskonale przebrany, nikt nie wziąłby go za tego, kim był naprawdę. Patrzył w milczeniu, jak piraci dzielą się na grupy i ruszają w różne części Ar-Mittar, by obstawić wejścia do strefy Żniwiarza. Skupiał się tylko na tej dwójce, która spokojnie podążała w kierunku świątynnej wieży. Po krótkiej kłótni mężczyzna wyjął miecz i pogroził strażnikowi w niebieskich szatach, ale gdy nie uzyskał wymaganej reakcji, próbował siłą wedrzeć się do środka. Wtedy kobieta powiedziała coś, co zmusiło strażnika do odsunięcia się i przepuszczenia kapitana. Po upływie kilku minut kapitan wyszedł z wieży i bez słowa wyminął strażnika.

Niepozorny człowieczek sunął za tą dwójką, przekradając się od cienia do cienia. Ar-Mittar chorowało. Moce Żniwiarza, choć osłabione po zniszczeniu świątyni Bliźniąt, nadal wywoływały w mieszkańcach strach, choroby i dziwne sny. Izolacja i widmowe szkielety przyniosły śmierć niemal każdemu z dzielnic biedoty. Żniwiarz trwał jakby w oczekiwaniu na coś, co miało wkrótce nastąpić. Bańka niepokoju pęczniała, szlachta i otoczenie księcia nie opuszczało swoich domów. Jedynie port tętnił życiem. Niepozorny człowieczek przenosił się z karczmy do karczmy i słuchał plotek. Był niewysokim mężczyzną i nie rzucał się w oczy.

*

Przeniknąwszy barierę, weszli w strefę śmierci. Czas zwolnił, ciszę przerywały piski szczurów grzebiących w odpadkach. Kapitan widział kiedyś ruiny miasta, które zostało zniszczone przez wybuch wulkanu. Nie było tak przerażające jak strefa Żniwiarza. Mroczne runy błyskały na rozgwieżdżonym niebie, Moc tętniła szumem krwi w uszach, mamiła zmysły, upajała… Z trudem powstrzymał się przed potarciem twarzy. Kobieta stanęła, dysząc ciężko i powoli rozdarła palcami wyimaginowany papirus.

- Powinno być lepiej. - Rzuciła i ruszyła dalej. Podążył za nią.

Żniwiarz siedział na kamieniach, jakby na nich czekał. Nie rzucał zaklęć, nie tworzył widmowych szkieletów. Był smutnym, fioletowym demonem, utkanym z płatów Mocy, które falowały i zmieniały swoje położenie na jego monstrualnym ciele. Kapitan pojął, co jest grane i odciągnął kobietę w zaułek, nim ta wyszła naprzeciw bestii.

- Puść mnie. - Wycharczała, szarpiąc się.

- I co, po prostu do niego podejdziesz? - Trzymał ją mocno i próbował obrócić w swoją stronę. - Spójrz na mnie, no spójrz!

Gdy wreszcie udało mu się ją trochę uspokoić, spojrzała mu w oczy. Wypełniała je tęsknota. - Nie słyszysz pieśni?

Kapitan słyszał, ale był w stanie się jej oprzeć. Pieśń utkano dla szalonej wiedźmy morskiej, jedynego zagrożenia, jakie mogło powstrzymać Żniwiarza. Jego nie było tu trzydzieści lat, nikt nie wiedział…

- Chodź. - Poprosiła ze łzami w oczach. - Pozwól mi…

Mężczyzna mocniej przytrzymał czarownicę, zastanawiając się, jak jej pomóc. Jego magia przezwyciężyła pieśń Żniwiarza, ale przecież nie zacznie na nią rzucać zaklęć, nie zadziałają…

Z pomocą przyszedł mu niepozorny człowiek. Wynurzył się z cienia i przemówił w najczystszym meekhańskim:

- Trzymaj ją jeszcze przez chwilę.

Nim kapitan zdążył uwolnić pełnię swej Mocy, Mekehańczyk wyjął z kieszeni instrument i zaczął grać. Muzyka była niepokojąca, wypełniła lepkie powietrze strumieniami światła. Meekhańczyk nie przestewał, aż czarownica uspokoiła się i przytomnie rozejrzała dookoła. Wtedy wrzasnęła: - Uciekać!!!

Żniwiarz uderzył w wiedźmę strumieniem czystej Mocy. Kapitan wypuścił ją i chwycił niepozornego człowieczka, wciągając go do jednego z domów. Zszokowany Meekhańczyk zamachał w kierunku, gdzie kobieta stawiała czoło śmierci: - Ale…

- Wynoś się stąd! - Kapitan wyciągnął szablę i naciął wnętrze swojej dłoni, plamiąc krwią klingę, która zaczęła błyszczeć widmową zielenią.

Meekhańczyk pokręcił głową, a kapitan zaczął bluzgać w języku Imperium, próbując zmusić niepozornego człowieczka do ucieczki przez okno lub do piwnicy. Gdy mu się to nie udało, machnął ręką i wypadł przez drzwi, biegnąc w kierunku morskiej wiedźmy.

Żniwiarz rysował w powietrzu runy w zapomnianym języku, próbując uniknąć klątw rzucanych przez czarownicę. Starcie było równe, oba strumienie Mocy niwelowały się w powietrzu i niczym ogień przeciwko wodzie, gasły z głośnym syczeniem. Niebo odbijało tęczowe barwy, które bladły i ożywały na nowo z każdym atakiem. Demon tworzył… próbował coś przyzwać, ale kobieta skutecznie krzyżowała mu plany. Kapitan uderzył z boku, ciął w bestię swoim widmowym mieczem. Odskoczył i ciął znowu.

Walka mogła trwać w nieskończoność, dwie istoty kontra byt uwolniony z prastarego artefaktu, który posiadł ciało śmiertelnika, ale znów wtrącił się niepozorny człowieczek. Mówi się na kontynencie, że Meekhańczycy wszędzie muszą wsadzić swoje nosy, by zaprowadzać ład w imię tej, która nazywana jest matką bogów. Lecz zapewne nikt nie widział Meekhańczyka z tatuażem błogosławiących dłoni zajmującego się zakazaną przez Kodeks magią i to jeszcze w stolicy obcego księstwa. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz.

Meekhańczyk wyjął swój – nieswój instrument i zaczął grać. Żniwiarz odpędzał strumienie światła, które próbowały go opleść i znów była to walka dwóch przeciwieństw, mroku i jasności, ale tym razem trzecia siła pomogła spętać Żniwiarza. Morska wiedźma i kapitan przyłączyli się do dziwnej pieśni, on śpiewał najbardziej sprośną szantę, ona jedynie nuciła dawno zapomnianą melodię kołysanki, którą słyszała jako dziecko. Żniwiarz znieruchomiał, a wtedy niepozorny człowieczek rzucił w niego instrumentem, który kliknął i pochłonął bestię.

- Artefakt kupca Shellara? - Kapitan podniósł ciężki dysk z ziemi. Czarownica roześmiała się chrapliwie na widok miny Meekhańczyka.

- Ale… - zaczął niepozorny człowieczek. - Ale on jest przeklęty! A jakbyś uwolnił Żniwiarza?! Jakim cudem cię nie zabił, gdy go dotknąłeś?!

Kapitan dołączył do nadal parskającej kobiety. - O tym nie pomyślałem. - Otarł twarz i splunął, wsadzając gasnącą szablę do pochwy. - A Ty, Meekhańczyku? Dlaczego nie zginąłeś? Co? Po Twojej minie widzę, że nie odpowiesz. Tak jak ja władasz Mocą inną, niż przystoi porządnemu obywatelowi Imperium. Kim jesteś, Szczurem czy Ogarem?

Niepozorny człowieczek nie odpowiedział. Jego pieśni były tylko i wyłącznie jego własnością, nie będzie dzielił tej tajemnicy z dwójką szaleńców.

Czarownica spojrzała na kapitana: - Wiesz, co musimy z tym zrobić?

Mężczyzna pokiwał głową, po czym wskazał na Meekhańczyka: - A co z tym intruzem?

Kobieta zmrużyła oczy, a niepozorny człowieczek cofnął się, sięgając do sakwy po flet. - Nie zagraża nam. O ile odłoży ten flet na miejsce.

*

Zabrali go do jaskini, jednej z tych, do których można dostać się tylko z piaszczystego wybrzeża, niedaleko od Ar-Mittar. Wiedźma szła niestrudzenie przodem pewna, że za nią podążają. Kapitan podrzucał ciężki dysk w dłoni i nucił melodię kołysanki. Meekhańczyk zamykał ten dziwaczny pochód, obracając w sakwie flet.

Wąskie wejście powiodło ich w głąb ogromnej pieczary. Czarownica zatrzymała się i wskazała na kłębiącą się przed nimi toń: - Rzucaj.

Kapitan zawahał się, po czym podał dysk Meekhańczykowi. Niepozorny człowieczek przez chwilę trzymał artefakt w dłoniach, niepewny, ale kapitan pogonił go: - Wir nie będzie dla ciebie łaskawy, jeśli będziesz zwlekał.

Gdy Wir pochłonął artefakt, Meekhańczyk odwrócił się i wyszedł z jaskini. Znaleźli go plaży, zapatrzonego w fale. Kobieta usiadła po prawej, a kapitan po lewej stronie niepozornego człowieczka. Czarownica wyjęła swoje zioła, a po chwili podała im zapalnego skręta.

- Posłuchaj, synu. - Kapitan również zapatrzył się w morze. - Coś się zbliża. Żniwiarz śpiewał pieśń potępionych, tych wygnanych za Mrok. Może dziś, może jutro, nie potrafimy powiedzieć kiedy, ale świat zachwieje się i runie, jeśli takie osoby jak ty będą się chować pod płaszczem cesarza. Ostrzeż swoich póki nie jest za późno.

- Może już być za późno. - Czarownica patrzyła prosto na Meekhańczyka. - Jeśli macie swoje kanały, czarodziei, spróbujcie się porozumieć ze świątyniami i gildiami. Niech przygotują się na najgorsze. Niech przygotują się na Mrok.

Niepozorny człowieczek nie wiedział, co odpowiedzieć. W końcu nie na co dzień siedzi się na plaży z wcieleniami Bliźniąt Mórz.